22 lut 2014



Jak było z małpami.

Jechaliśmy krętymi, górskimi drogami z miasta Emei. Z każdym kilometrem robiło się coraz śnieżniej. Drzewa pokrywała gruba warstwa szadzi, takiej która nigdy nie topnieje. Szyby zaszroniło i oprócz bieli nic nie było widać. Autobus zatrzymywał się co pół godziny, żeby pasażerowie kupili snaki i poszli siku. Kiełbaski, kurze nóżki, pikantne tofu. Kierowca założył łańcuchy na koła i pojechaliśmy dalej. Starałam się zasnąć, Nikol krzyknęła, że widziała "opice", gdzieś tam na drzewie. Pomyśleliśmy, że to pierwsza i ostatnia, bo w małpy nie wierzyliśmy. Chcieliśmy mieć nadzieję, szczególnie Nikol.

Wysiedliśmy. Powietrze było pełne zimnej mgły, nieprzejrzyste. Ludzie wracający z góry mieli zamarznięte włosy i brwi, czerwone nosy. Przeszliśmy kilka kroków, a one siedziały jak na wystawie, czekając na kolejne autobusy pełne turystów i jedzenia. Reakcja pasażerów była przewidywalna, zachwyceni ludzie biegli w stronę małp, wyciągali ciasteczka i owoce, które małpy wyrywały z rąk. Plastikowe siatki pełne jedzenia zostały rozkradzione w ciągu kilku pierwszych minut. One jadły wszystko, otwierały opakowania, przegryzały butelki i kartoniki, żeby dostać się do napoju. Przychodziły tu z niższych, zielonych partii gór, żeby zjeść coś ekstra i marzły. Były białe od szronu. Wyrywały kawałki płaszczy deszczowych turystów, siatki oraz torby i podkładały sobie pod zmarznięte pupy. A potem hop na plecy, a właściwie na plecak, który już za chwilę był otwarty.

Gryzły dzieci po nogach. W gęstym powietrzu unosiła się mieszanina ciekawości i strachu, krzyku i śmiechu, dźwięk pstrykających aparatów i komórek. Asekuracyjne zdjęcia przy małpie, a gdy ktoś miał szczęście z małpą na plecach, głowie, no i z nami. Bo najlepiej mieć dwa w jednym: małpę i obcokrajowca.

Gdy skoczyła mi na plecy, przez moment myślałam, że to dziecko. Miała małe rączki.